No cóż, wersja angielska była nieco bardziej znośna do oglądania co nie zmienia faktu, że cała historia to masło maślane bez ładu i składu. Naprawdę, zero pomysłu na scenariusz. Wszystko kiczowate, przekoloryzowane, zrobione na siłę z dennymi zbiegami okoliczności oraz wołającym o pomstę do nieba motywem
"od zera do bohatera" z cukierkowym zakończeniem. Ogólnie ostatnia scena z koncertu zmontowana tak, że się płakać chce. Amatorszczyzna jakich mało. Jak dla mnie film
3/10. W ogóle nie wart czekania przez te wszystkie lata. t.A.T.u. w nim tyle co kot napłakał.
Gra aktorska też nie zachwycała. Jeżeli ktoś zasłużył na jakąkolwiek pochwałę to chyba tylko Charlie Creed-Miles (filmowy Ian), bo jego kreacja jako jedyna przykuwała uwagę na więcej niż 10 sekund. No i akcent Barton - tu mam dylemat. Nie wiem czy się śmiać czy chwalić za to, że w tak przekonujący sposób udawała Rosjankę.