Rihanna - "Loud"
Album, który
uczynił z Rihanny gwiazdę numer jeden na całym świecie - "Good girl gone bad", z którego pochodzi masa hitów, od słynnej "Umbrelli", poprzez taneczne "Please don't stop the music", do wykonanego wspólnie z Justinem Timberlakem "Rehab" - podniósł jej poprzeczkę bardzo, bardzo wysoko. Zdolna dziewczyna z Barbadosu, która światową karierę rozpoczęła w wieku 17 lat, postanowiła jednak nie powielać receptury swojego najsłynniejszego albumu i bawi się muzyką, próbując różnych brzmień i stylów. Po utrzymanym w
pop-rockowym klimacie "Rater R", za czasów którego Riri, pieszczotliwie nazywana tak przez fanów, była momentami przerysowanie "mroczna i wyzywająca", przygotowała album "Loud", który p
rzynosi nam Rihannę kolorową, wesołą, krzykliwą i przede wszystkim uśmiechniętą.
Album otwiera taneczny kawałek "S&M", trochę w stylu ostatnich dokonań wykonawców, którzy współpracowali z Davidem Guettą. Piosenka porywa do tańca od pierwszy sekund i jest świetna do odpalenia przed wyjściem z domu na sobotnią imprezę. Dobry remix sprawi, że "S&M" zostanie jednym z najpopularniejszym kawałków przyszłorocznego karnawału i jest murowanym kandydatem na kolejny singiel promujący "Loud" - w końcu to
jeden z najgłośniejszych kawałków na krążku.
Po energicznych "S&M" pora na
przyjemny w słuchaniu i łagodniejszy "What's my name?". W tym kawałku Rihannie towarzyszy
Drake. Szczególnie miłe odczucia powoduje ta piosenka w połączeniu z sielankowym teledyskiem, którego niektóre sceny zainspirowane są klipem
"Helo" Beyonce. Biorąc pod uwagę fakt, że utwór został drugim singlem promującym album, Rihanna ma w kieszeni kolejny przebój, który na dłużej zagości na antenach stacji radiowych.
Numer trzy na "Loud" to brzmiący po pierwszym odsłuchaniu dziwnie
"Cheers (Drink do that)" z niepokojącymi krzykami/jękami w tle. Po zapoznaniu się z tekstem, mamy zabawny kawałek, który świetnie sprawdzi się w pierwszej fazie stanu upojenia alkoholowego
Gdy z głośników słyszymy pierwsze dźwięki kolejnego utwory -
"Fading" - możemy mieć przez chwilę wrażenie, że ktoś pomylił tracklisty i wrzucił na "Loud" kawałek Enyi. Ale z pierwszymi słowami wokalu Rihanny wątpliwości znikają. Mamy przyjemny dla ucha popowy kawałek w bardzo dziewczęcej aranżacji.
W środku płyty pojawia się piosenka zwiastująca cały album - "
Only girl (in the world)". To bezapelacyjnie najmocniejszy kawałek tego krążka, który jest jednym z najchętniej granych w klubach i dyskotekach w ostatnich tygodniach.
Pozytywne wrażenie, które sprawia pierwsza część albumu, psuje utwór numer sześć, czyli
"California King Bed". Nie zrozumiejmy się źle - sam utwór nie jest zły, chociaż trochę zalatuje popową prześcieradłówą z gitarą w tle i nostalgią w wykonaniu. Piosenka zupełnie nie pasuje do klimatu albumu, psuje efekt "loud" i powoduje, że krążek nie będzie mógł być puszczany w całości do pląsania na parkiecie.
Przez brak mocnego "głośnego kawałka" w drugiej części albumu, "California King Bed" sprawia, że całą płytę możemy odebrać jako bardzo mało "loud". Niestety nie do końca słusznie.
Gdyby wyrzucić
"króla Kalifornii", mamy od razu największą perełkę "Loud" - zainspirowany
brzmieniami w klimatach Boba Marleya kawałek "Man Down". W sumie Rihanna od początku kariery jednała sobie krytyków muzycznych egzotycznymi brzmieniami, w których sprawdza się świetnie - i które niestety nie ukazywały się jako single, ginąć w tracklistach poszczególnych albumów. Na poprzednim albumie Rihanna zapomniała o swoich fascynacjach reggae, lecz na - swoje - szczęście przy tym albumie nie popełniła tego błędu i mamy kolejny murowany hit na przyszłoroczne wakacje.
W podobnej stylistyce utrzymany jest kolejny utwór -
"Raining Men", nagrany wspólnie ze zdolną Nicki Minaj, która np. z Christiną Aguilerą wyprodukowała niedoceniony przez publiczność i wytwórnię największej rywalki Britney Spears utwór
"Wooho". Przy "Raining Men" wychodzi kolejny często popełniany przez piękność z Barbadosu błąd - przy zakręconych wstawkach Nicki, Rihanna brzmi trochę jak przesłodzona grzeczna uczennica college'u.
Idąc w kierunku słodkiej nastolatki, Rihanna przygotowała kolejny utwór, w którym jednak taka stylistyka sprawdziła się o niebo lepiej.
"Complicated" to przewrotnie niezbyt skomplikowany popowy utwór z wpadającym w ucho motywem
"you're not easy to love" oraz prostym tekstem, w którym odnaleźć się mógł/może/móc będzie w pewnym etapie życia każdy z nas. Niejedna zakochana nastolatka z pewnością wyśle link z tym kawałkiem do swojego chłopaka, aby powiedzieć mu, że są rzeczy, które w nim jej się nie podobają, co jednak nie zmienia faktu, że bardzo go kocha.
O ile "Complicated", a przede wszystkim głośny refren kawałka, rozrusza i ożywia słuchacza, to kolejny utwór
"Skin" nie jest utrzymany w tanecznej i głośnej stylistce. Nie jestem do końca przekonany do umieszczenia "Skin" na "Loud", ale utwór nie jest zły, brzmi intrygująco i zupełnie oddaje styl Rihanny znany z poprzednich dokonań.
Album zamyka "Love the way you lie (part. II)", czyli kontynuacja wielkiego duetu z Eminemem. Część fanów była zachwycona
"kontynuacją" ukochanego przeboju, druga część narzekała, że to odgrzewany kotlet. Termin
kontynuacja umieściłem w cudzysłowie, ponieważ - przynajmniej dla mnie - rzekoma część druga brzmi jak pierwowzór wersji, która znalazła się na krążku Eminema, do której zapożyczono tylko refren. W moim odczuciu klimat przesłania tego utworu jest o wiele bardziej wyraźniejszy w wersji umieszczonej na "Loud" Rihanny, a i tutaj kwestie Eminema brzmią lepiej niż w "Love the way... (part. 1)".
Po premierze "Only girl" spodziewałem się, że albumu tanecznego, energetycznego, kolorowego, wesołego i - jak brzmi jego tytuł - głośnego. Po przesłuchaniu albumu sama
idea trochę się rozmyła. Największy błąd to zrobienie z albumu składanki - trochę "loud", trochę tego co już znamy, trochę czegoś "rihannowego", co pojawia się na każdym jej krążku. Ubolewam, że na podstawowej trackliście albumu nie umieszczono trzeciego duetu Rihanny -
"Who's that Chick", nagranego z Davidem Guettą, który znalazł się tylko na wersji deluxe. Umieszczony jako ostatni na "Loud" dodałby albumowi smaczku, który nie kończyłby się smutno i nostalgicznie, skoro w zamierzeniu był to album głośny i skoczny.
Niestety Rihanna jest przede wszystkim zarabiającą miliony marką, której brak charyzmy Madonny, aby wydać album utrzymany całkowicie w określonej stylistyce, jak chociażby
"Confessions on a Dance Floor", który DJ może puścić w klubie w całości, nie robić nic, a słuchacze mają wrażenie, że materiał jest w czasie rzeczywistym miksowany i sprawia wrażenie całości. Za błędy w "Loud" winić możemy tylko producentów i wytwórnię Rihanny, która za każdym razem chce wyprodukować album uniwersalny, dla każdego. Trochę większa stanowczość samej Barbadoski dodałaby mu więcej egzotyczności i uczyniła album o wiele lepszym.
Co nie zmienia faktu, że "Loud" to album dobry, jeden z najbardziej oczekiwanych w tym roku, jeśli chodzi o popowe piosenkarki z pierwszego planu show-biznesu. Szkoda tylko, że Rihanna rozmywa swój indywidualizm. W porównaniu z poprzednim album jest tanecznie, jest wesoło, jest skocznie, jest głośniej - ale nie głośno, jak zapowiadała Rihanna.
To tyle, jeśli chodzi o moją opinię na temat tego albumu
